LEGENDY
BOGINKI NAD RABĄ
opowieść z Pcimia
Boginki przychodziły prać swoje ubrania na rolę Świątkową w Pcimiu, nad potok, co nim woda z Kiczory idzie. Na polu nad potokiem pokładzione są kamienie i to na nich boginki prały, więc pole z tymi kamieniami nazwano Procki. Kiedy jeszcze kobiety rodziły dzieci w domach, żyła w Pcimiu starsza babka, co brano ją do porodu jako akuszerkę. Jednego razu koło północy przyjechał po nią ktoś parą koni i powiedział, że jest potrzebna do porodu. Wyglądał jak jakiś gazda. Siadła więc na wóz. Dojechali do a wtedy ten woźnica wjechał z nią pod wodę. Ale jak zobaczyła, że woda się jakoś wcale na gazdę nie lała, babka już widziała, że wjeżdżają pod rzekę do bóginki. Tam odebrała dziecko urodzone przez boginkę i odwieziono ją z powrotem. Dawno, to po zachodzie słońca zamykano drzwi od domów, bo boginki przychodziły i potrafiły podmienić swoje dziecko za ludzkie. Na takiego odmieńca prawie nie było sposobu. Wszystkie babki z okolicy schodziły się w takiej potrzebie i radziły co zrobić. Zwykle kazały matce to dziecko podmienione bić, i w ogóle miało jak najgorzej. Boginka wtedy przychodziła i dawała właściwe dziecko z powrotem, mówiąc matce: Tyś moje biła, a jam twojego nie biła.
Na podstawie opowiadania Władysława Biedronia spisał Piotr Sadowski.
DIABELSKI KAMIEŃ
W Stróży, wiosce położonej o kilka kilometrów na południe od Myślenic, wznosi się wysoka, lasem porosła góra. Na szczycie jej widać jakby ruiny jakiego zamczyska, między nimi uderza widza wielkością swoja ogromny kamień, o którym tak opowiadają: „Kiedy w Pcimiu kościół stawiali, diabeł niósł olbrzymi kamień i chciał go spuścić na kościół, aby go zburzyć, ale się spóźnił i kury już piać zaczęły, więc diabeł musiał kamień puścić. Ten też spadł na Kotoń i tam dotąd leży.”
(Oskar Kolberg, Dzieła Wszystkie, t. 44, Góry i Podgórze, część I)
Tę samą legendę znamy z przekazu Jana Szczęsnego Płatkowskiego.
Kiedy nasą świętą Kalwaryję pocyni budować, a bee temu hola już roków, djeblisko – co siedzioł na Krzemionkach – zazgrzitoł zębcami i zasotoł sie wielce, bo mu sie zrobiło okrutno, ze naród nie tak łacwo do sie do złego namówić i wiela ludzisków odpadnie od djebelskiego ogona. Więc uzwazuje se, a po łepecie skrobie: co tu takiego wyonacyć, zeby do tej budowy nie dopuścić. I tela wyśtuderowoł, ze najlepi bee zarosienki z pocątku popsować rozpocętą robotę i tak pokminić, coby zodnej Kalwaryji nie było. Więc polecioł z wiatrem ku Tatrom i porwoł tam z wiyrchów okrutecną skołkę po to, zeby jo przenieść ku Zebrzidowicom i tam z góry piznąć na owe kaplicki i klostur, co je już pobudowali. No i – co sie nie robi – jak porwoł ten kamiéń na plecyska, tak go niesie i niesie, od Zakopanego ku Babiogórze najkrótszą drogą ponad halne scyty, bez Obidową, Strzebel, dalej i dalej, a siumnie a górami, coby go prasnąć z wysokości i wsyćko do imentu zadrausić. Ale, nie bees ty bestyjalskie nosienie z Panem Jezusem w karty groł, nie bees, bo bosko moc więkso anizeli złość cartosko. Tak co sie nie robi, widząc do cego ten smotroń zmierzo, wydano tam w górze rozporządek taki jak potrza. I widzicie, tak sie podzioło, ze im djeboł był bliży Kalwaryje, to kamiéń był coroz to ciężsy, i ciągle mu z pleców kcioł zlecieć. Djeblisko sie sfucało, zdysało, spociło do imentu, ale sie nadymo, postękuje, a targo tą skołkę ponad chmury. Ale nie porada. Kole Kotunia kamiénia nie sposób mu było już udźwignąć. Złapił go jesce pazurami co sił, trzymo, stęko, jęcy, gwałtem kce donieść, ale wsyćko na nic. Ledwo go za Pcim zatargoł, a tu północ wybiła, kurek zapioł, a djeboł jak niepyszny musioł go z paliców wypuścić i uciekać skąd przibył. No i jak ten kamiéń spod wtejcas na ziemie to sie w niej zarył do połowy, a to zagłąbienie, co w nim widać, to jest wygniecione djebelskimi pazurzyskami.
Legenda spisana gwarą kliszczacką przez Jana Szczęsnego Płatkowskiego w 1929 r. Rękopis w zbiorach Muzeum Regionalnego Dom Grecki w Myślenicach.
NA DZIADKOWYM MOSTKU
opowieść z Pcimia
Dawniej Raba często zmieniała swoje koryto, więc nie budowano wielu stałych mostów. Gospodarze przejeżdżali rzekę brodem, a do chodzenia służyły proste kładki z jednej, najwyżej dwóch desek. Taka kładka była również na Roli Dziadkowej w Pcimiu. Szedł raz do domu Kuba, który służył w wojsku, w ułanach i właśnie miał urlop. Musiał przejść przez olszynę nad Rabą i przez ów mostek. Strach iść taką drogą, bo w Rabie czyhają topielce, a przy ścieżce na mostek ukazywało się tajemnicze widmo: wysoki jak słup chłop w kapeluszu. Kuba nie spotkał się z widmem, ale ledwo zszedł z mostku objawił mu się inny duch. Kuba odważnie spytał: – Czego żądasz? A widmo odpowiedziało: – Różańca. Kuba wyjął szablę i przejechał jej szpicem po ziemi. Jakimś cudownym sposobem na końcu szabli zahaczył się różaniec, który Kuba podniósł i na owej szabli podał zjawie, po czym już szczęśliwie wrócił do domu. Za Dziadkowym mostkiem, za polami, były podmokłe łąki. Nocą ukazywały się tam tajemnicze ogniki, zwaneświatełkami. Jedna gospodyni zobaczyła takie światełko nad łąkami za Rabą i na palcach zagwizdała na nie. Światełko od razu przyleciało, uderzyło ją mocno w pierś i odleciało. Spostrzegła tylko, że jest to ludzka dłoń z zapaloną świecę.
Na podstawie opowiadania Władysława Biedronia spisał Piotr Sadowski
O PŁANETNIKACH
opowieść z Pcimia
Było to dawno, kiedy wszyscy wierzyli, że chmurami i deszczem sterują płanetnicy. Zwykle nie byli złośliwi, wręcz starali się pomagać ludziom. Jednego razu na wóz gospodarza wracającego z handlu drzewem z Krakowa wskoczył płanetnik w białej sukmanie. A było to na Tamie pod Godawową Górą w Pcimiu, zaś sam gospodarz był z Marchewki. Płanetnik ostrzegł, aby zwieźć całe zboże z pól, bo będzie wielka ulewa i grad. Gospodarz nie usłuchał i dopiero kiedy za dzień lub dwa przyszła ulewa i zniszczyła całe zbiory, zmądrzał, ale poniewczasie.
Czasem taki płanetnik przypadkiem spadał z chmury na ziemię. Rozpoznać go można było wtedy po długim ubraniu, niby sukmanie czy pelerynie i mokrych włosach. Taki wypadek wydarzył się w Węgłówce, gdzie ludzie pięknie ugościli płanetnika, a ten odwdzięczył się odpychając chmury tak, że przez wiele lat większe ulewy Węglówkę omijały. Znali tę historię pcimianie, nic więc dziwnego, że kiedy jednego razu do gospodarstwa na Górzanach zapukał podczas burzy nieznajomy o mokrych włosach i na dodatek w płaszczu, lotem błyskawicy rozeszła się wieść – płanetnik! Schodzili się więc gospodarze i przynosili co kto miał dobrego. Gościa raczono jadłem i napojami cały dzień, na długo po ustaniu burzy. Można sobie wyobrazić zawód pcimskich gazdów, jak nieznajomym okazał się geodeta z Krakowa, który zabłądził podczas nawałnicy. Dobre chęci nie poszły jednak na marne – wkrótce za sprawą tego geodety gościnność pcimian rozniosła się szeroko i zaczęło tu przyjeżdżać wielu letników, którzy płacąc za pobyt dali nieźle zarobić tym, którzy tak honornie ugościli niespodziewanego przybysza. Działo się to nie tak dawno, niecałe sto lat temu.
Do rozpędzania chmur służyły dzwonki loretańskie. W okolicy dzwonki takie były w Tenczynie, na roli Kaczmarczykowej, na Łopusznem nad Pcimiem i w Trzebuni na roli Sufletowej. Tylko ten ostatni ostał się do dziś. W taki dzwonek trzeba było bić z całych sił, tak że często dzwonnikom od dzwonienia aż chciało się spać. Głos dzwonka rozpędzał burzowe chmury. Ponoć kiedy umarł Stalin, to dzwonnicy z Łopusznego zadzwonili mu na tym dzwonku i odtąd stracił on swoje ochronne właściwości.
Spisal Piotr Sadowski
ZACZAROWANE MLEKO
opowieść z Pcimia
Ileż to razy po wsiach szkodzili czarownicy, co czarowali ludziom mleko. Zdarzało się tak, że niewiele mleka gaździna nadoiła, bo taki czarownik miał sposoby na wciąganie mleka do swojej krowy. Jednego razu w Pcimiu dwaj sąsiedzi się pokłócili, więc jeden z nich, który był czarownikiem, tak zaczarował krowy drugiego, że te schły w oczach i mleka nie dawały. Pokrzywdzonemu doradzili ludzie, którzy jeździli po śliwy na handel do Łącka, że jest w tamtych stronach czarodziej, który może wykryć tego złego. Pojechał więc do niego chłop nazwiskiem Filipiec. Jak wszedł do domu tego czarownika, to się bardzo przestraszył, tak dziko było. Kota miał ów czarownik wielkiego, czarnego. Siedział ten kot na piecu, a nie wiadomo było czy to diabeł, czy może potwór jaki.
Na początek ów czarowdziej wziął lusterko i w nim ukazał się gościowi sprawca złych czarów. Czarodziej spod Łącka nakazał pokrzywdzonemu chłopu nadoić mleka do skopca i przez dziurę, za którą się skopiec podnosi, strzelić do mleka z dubeltówki. Wtedy złośliwy sąsiad miał zginąć.
Jakimś trafem, sąsiad-czarownik zwiedział się o całej sprawie i w obawie o własne życie przyszedł na ugodę.
DREWNIANY KRZYŻ
opowieść z Pcimia
Niegdyś przez Pcim przebiegał szlak handlowy zwany solnym. Wyprawiano nim z Wieliczki i Krakowa sól i gorzałki na Orawę, leżącą w krańcach państwa węgierskiego. Stamtąd przywożono wyborne węgierskie wina. Trakt ten przechodził przez teren przykościelny, a następnie przez potok Kącankę prowadził pod rolę Godawową. Tu droga zwężała się i na odcinku stu kilkudziesięciu metrów szła wzdłuż stromego brzegu podcinanego przez Rabę, która miała w tym miejscu ponoć 18 stóp (czyli prawie 6 metrów) głębokości
Pewnego razu, gdy przez Pcim jechali z Węgier kupcy z winem w beczkach, zerwała się potężna ulewa i Raba silnie wezbrała. Woźnice nie chcieli jechać dalej. Musieli jednak słuchać rozkazu kupca, Żyda — który jak najspieszniej chciał zawieźć wino do Krakowa. Kiedy jeden z wozów wjechał nad stromy brzeg osunęła się ziemia. Wóz wraz z końmi i woźnicą osunął się do rzeki. Potonęły beczki z winem, utonął woźnica. A wszystko przez chciwość Żyda.
Mieszkańcy Pcimia postawili w tym miejscu krzyż z piękną figurą Chrystusa. Stoi do dziś, choć wkopane w ziemię drzewo wielokrotnie butwiało i trzeba je było reperować.
Spisał Piotr Sadowski